"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

niedziela, 3 kwietnia 2011

Dzień czternasty- odwaga(?) wymagana.

Idąc do pracy w urzędzie nie sądziłem, że będzie w nim wymagana jakaś specjalna odwaga. Tzn, właściwie sądziłem, że nie będzie wymagana żadna. Bo i po co? Starcie z kserem nie jest przerażające, chyba że się je zepsuje. Nie ma tu stresów- wszystko da się tak czy inaczej naprawić, a każdy tu popełnia jakieś większe lub mniejsze błędy. Nie przeprowadzam tu operacji na otwartym sercu, choć patrząc po ilości zadań dodatkowych jakie z sukcesem wykonuję to pewnie i w tym bym się sprawdził.

A jednak. Przede wszystkim potrzebna jest odwaga w kontaktach z ludźmi. Iść i powiedzieć im, że właśnie łamią prawo i jeśli nie zmienią swojego złego postępowania my rozpoczniemy własne- to jednak wymaga trochę odwagi, szczególnie, że ludzie różnie reagują.

Jak już wiecie, wśród moich licznych obowiązków znajduje się także fotografowanie różnych obiektów. Na ogół jest to dość przyjemne zajęcie. Można pospacerować, odetchnąć świeżym powietrzem, rozprostować kości. Jedyną przykrością, jaka może się przytrafić, jest złość gdy po długich poszukiwaniach okazuje się, że to czego szukamy, nie istnieje.

Dziś dostałem kolejne zlecenie, tym razem blisko, bo chodziło o podwórze jednej z kamiennic stojących niemal tuż przy urzędzie. Ździwiło mnie to trochę, przechodziłem tysiące razy z każdej jej strony i nigdy czegoś takiego jak podwórze nie zarejestrowałem. No ale ja nie jestem od dyskutowania, wziąłem aparat i ruszyłem w teren. Pierwszym wyzwaniem, jakiemu musiałem sprostać, było dostanie się do kamiennicy. To bynajmniej nie jest takie proste. Nauczony doświadczeniem osiedlowym z roznoszenia listów, olałem kompletnie domofon i naparłem na drzwi (szkoda, że tylko na nie mogę napierać...). Mocno się zdziwiłem po rozpłaszczeniu mojego kaprawego ryja na plexiglasie. Jednak trzeba dzwonić. Hm, dzień dobry poczta? Nie, powiem szczerze, bzzzzzzzz,

-Kto tam?

-Dzień dobry ja z urzedu...

-O matko boska! (bzzzzzzz)

Trochę bardziej dramatycznie niż miałem nadzieję, ale ok, jestem w środku (ekhm, sorry, dziś wszystko mi sie kojarzy). Wędruję, zwiedzam, dzwonię do jakichś drzwi, ogółem nie mogę znaleźć podwórka. Po chwili ze swojego mieszkania wychodzi kobieta, do której domofonem dzwoniłem

-To pan z urzędu dzwonił?

-Tak, to ja, ale ja tylko podwórze fotografować chciałem. Wie pani jak można na nie się dostać?

-Podwórko? Tu nie ma.

A-ha. Ok, dzięki, wracam. Na miejscu melduję szefowi innego wydziału, że według mieszkańców takie miejsce jak podwórze nie egzystuje w przestrzeni architektonicznej wspomnianego budynku. Podobno jednak jest, dostaje nowe wytyczne- iść i znaleźć choćby nie było, choć być musi. Ok, lecę.

Bzzzzzzz (inne mieszkanie, nie będę robił debila z siebie przed jakąś starą babą), bzzzzzz. O, fajnie, wszedłem bez gadania (wymarzona sytuacja... cholera, chyba jakiś sfrustrowany jestem). Przechodzę do metodycznej eksploracji, aż trafiłem na taki korytarz:



Dobrze, że to środek dnia, bo wieczorem bałbym się o integralność tylnej części mojego ciała. Jeśli gdzieś miałoby być podwórze, to pewnie za tymi drzwiami. Żwawym krokiem ruszyłem po skrzypiących deskach na spotkanie przeznaczenia. Me bystre, sokole oczy dostrzegły już w połowie długości korytarza, że widnieją tam dwa zamki, bez kluczy. Jeśli będzie zamknięte, to zaczną się schody. Ponownie tego dnia naparłem na drzwi przybierając przy tym tak podniosłą i pełną siły postawę, że od razu mógłbym zostać przeniesiony na komunistyczne plakaty chwalące robotników i ich 300% normy. Pod naporem tytanicznej siły lub majestatu przedstawiciela ludu pracującego miast i wsi (a może po prostu dlatego, że nie były zakluczone) odrzwia ustąpiły, a mym oczom ukazał się widok, którego nie jestem w stanie opisać, dlatego posłużę się poglądowym materiałem fotograficznym.



Wyobraźcie sobie, że ludzie z najniższych okien na ostatnim zdjęciu mają widok z mieszkania TYLKO na to “podwórze”. Współczuję im. A ja tymczasem odkryłem kolejną tajemnicę i kolejną misję zaliczyłem(ekhm) z sukcesem. Zastanawiam się, czy by nie zacząć wzorem strzelców wyborowych zaznaczać ilość “ustrzelonych” obiektów cięciami na obudowie. Nie wiem tylko co by powiedział urząd, jako właściciel aparatu.

1 komentarz:

  1. hehe abstrahując od tego jak fajnie się żyje z widokiem na takie podwórko, to mi się podoba. Kojarzy mi się z powieściami.... Dickensa, np. :)

    OdpowiedzUsuń