"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 8 listopada 2012

Dzień sześćdziesiąty drugi- z ostatniej chwili.


Czas płynie sobie spokojnie, nawet bardzo. Od magazynowych szaleństw nastał czas urlopów, a to oznacza, że często siedzę sam lub w okrojonym składzie i nikt mi zbytnio dupy nie truje. Błogostan, który niestety szybko przechodzi w czas przeszły. Szczególnie, że taki leniwy okres urlopowy nie jest miły niektórym branżom. M.in. media nie przepadają za sezonem ogórkowym i te nasze lokalne z braku ciekawszych zajęć postanowiły zająć się urzędem. Biegają, szukają sensacji, jednak dotychczas mój wydział nie był dla nich atrakcyjny. Możliwe, że to przez jego przydługą nazwę, która skutecznie zniechęca ludzi mających problemy z czytaniem, a to chyba poziom niszowych, regionalnych mediów w ogóle.
Ten stan rzeczy odmienił się jakiś czas temu, gdy zaczął do nas wydzwaniać jeden dziennikarz szukający tematu. Jako, że wydział mój jest poza mainstreamem, który można podciągnąć pod wszystko co się w okolicy dzieje od ochrony zwierząt poprzez ceny płatnych parkingów aż po remonty zabytków, toteż musiał zadawać znacznie konkretniejsze i bardziej przemyślane pytania. Baaaaaardzo mu to nie szło, wymyślał już takie kombinacje, że zaczynałem nabierać podziwu do jego fantazji, co nie zmienia faktu, że na wszystkie odpowiedź zamykała się w jednym zdaniu. Jak mówię- tylko konkretne pytania przekładają się na tylko konkretne odpowiedzi.
To go chyba nie zadowoliło, bo przez jakiś czas myślał i kilka dni później zadzwonił znów, tym razem z już gotowym tematem. Sprytnie to zrobił. Wziął nazwę wydziału, wyciągnął z niej słowa klucze zmieniając je z rzeczowników na przymiotniki, dodał przed nimi “Czy region jest” i zakończył znakiem zapytania. No dobrze, powiedziałem, że na tak duży temat lepiej by było, gdyby wypowiedział się mój szef, który właśnie wrócił z urlopu. I teraz zaczyna się prawdziwy cyrk.
Szef dogadał się z dziennikarzem, żeby ten przyszedł za dwa dni. Po odłożeniu słuchawki od razu przyszedł do mnie, żebym przygotował mu wypowiedź, oczywiście dobrą wypowiedź. Dobrą w rozumowaniu Goebbelsa. Ja, człowiek wykształcony z zacięciem grafomańskim wziąłem się do pracy. Powstał więc szybko konspekt wypowiedzi, gdzie wpierw jest wszystko cudownie i nic złego się nie dzieje, ale kończy się odezwą do obywateli, swoistym przypomnieniem wielu tragicznych historii i czarnych scenariuszy, których prawdopodobieństwo wystąpienia w regionie jest mniej niż żadne, ale jest. Taka typowa ściema, że jest bezpiecznie, mimo że wisi nad nami widmo grozy, ale tytaniczny wysiłek tutejszego wydziału sprawia, że okoliczni mieszkańcy mogą spać w spokoju.
Szef po przeczytaniu tego, powiedział że jest źle. Źle nie pod względem merytorycznym, bo ściema jest doskonała i już dostałem na biurko portret wcześniej wspomnianego Niemca, ale źle pod względem formy. To nie miało być od myślników, żeby on w wywiadzie mógł się tym podpierać. To ma być w formie pisemnej rozprawki, którą (a, haha, mylicie się) mój szef nie wygłosi, tylko przekaże do ręki dziennikarzowi podpisując się pod tym, żeby on na żywca to wydrukował.
Podsumujmy więc co mamy na razie. Dziennikarz wymyślił temat swojego artykułu, przyszedł z nim do nas gdzie umówił się z szefem, że damy mu gotowy tekst (on nie musi się męczyć, my mamy pewność że nic złego nie napisze), który ja przygotowałem, a mój szef się pod nim podpisał. Niejasne pozostaje, czy w druku ukaże się nazwisko mojego szefa, czy nastąpi kolejna zmiana i pod moim tekstem, pod którym podpisał się szef nie podpisze się dziennikarz. Ale to miało szybko się wyjaśnić, bo już tydzień później dziennikarz przyszedł do nas z gotowym tekstem do ostatecznego zatwierdzenia. Wygląda on tak, że podpisany pod nim jest dziennikarz, a w treści mamy moją rozprawkę napisaną jako cytaty wypowiedzi mojego szefa poprzecinane “oczywistymi oczywistościami” dodanymi przez dziennikarza. Poprawiłem mu jeszcze na szybkości kilka błędów gramatycznych i wytłumaczyłem jak nazywa się urząd, po czym daliśmy zielone światło dla druku. Rzetelne, niezależne, ambitne dziennikarstwo.

5 komentarzy:

  1. :D


    nie mam siły na dłuższy komentarz nawet

    OdpowiedzUsuń
  2. Szukanie sensacji w urzędzie naprawdę wymaga fantazji. nawet w czasie największej posuchy i najdłuższego sezonu ogórkowego moja stopa nie postanie w urzędzie. a może to był jakiś stażysta?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciężko stwierdzić, ale raczej to jest gazeta na poziomie "leży za darmo w osiedlowym mięsnym" i tam chyba ciężko stwierdzić kto jest jeszcze stażystą, a kto już "dziennikarzem" ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mój ulubiony wpis :))) Jako całość, bo zbierania bawełny nic nie przebije, hehehe. Miałam iść dzisiaj wcześniej spać, a oderwać się od tego bloga nie mogę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi słyszeć i mam nadzieję, że uda mi się utrzymać poziom nie pozwalający ludziom spać :P

      Usuń