"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 18 lutego 2016

Dzień dwusetny- mroczne widmo.

Dzisiejsza notka może zawierać odrobinę więcej wulgaryzmów niż zazwyczaj, czyli mniej-więcej 1/100 tego, co normalnie używam. To tak w kwestii informacyjnej we wstępie.

Jakiś czas temu spotkałem się z zarzutem, że sytuacja w moim wydziale to też moje dzieło. I to jest racja. Że mogłem przez lata ustawić Szefa. Nie da się ukryć. Problem jest tego typu, że zarabiając mniej niż ½ średniej krajowej (brutto ofc) mam na to kompletnie wylane. Nikt nie płaci mi za dodatkowe zadania, które otrzymałem od czasu przyjęcia mnie tu, nikt też nie zapłaci za poświęcony czas i energię na naprawianie wydziału. Ba, nawet nie podziękuje czy nie uściśnie dłoni. A poświęcić musiałbym sporo i nawet nie żałuję, że nie staram się zostać męczennikiem. Mam milion swoich problemów i drugi milion ciekawszych rzeczy niż próba wyprowadzenia Szefa na prostą. Choćby oglądanie jak trawa rośnie.
I tak. Specjalnie mówię o Szefie, bo Dziad jest dowodem na to, że jest tylko jeden problem w tym wydziale. I jest nim mój przełożony. Dziad wolno łapie, cokolwiek mu się powie to właściwie następnego dnia można powtarzać. Ale kropla drąży skałę i dziś, po 4 latach mojego wpływu, wreszcie zaczyna rozumieć ideę folderów i plików. WOW. Po 4 latach tłumaczenia mu różnic, tłumaczenia dlaczego, tłumaczenia działania wyszukiwania, tłumaczenia obsługi myszki wreszcie rozumie, mniej-więcej, folder i plik. Choć nadal nie potrafi go użyć poprawnie. I to mimo, że nie ma całego ogromu minusów Szefa.
A ten jest po prostu zjebem. Kompletnym, całkowitym, niezaprzeczalnym kretynem. Człowiekiem, którego istnienia w życiu bym nie podejrzewał. Który powoduje, że zaczynam rozumieć słowa Krula o “ludzkich śmieciach”, choć szukać ich powinien znacznie bliżej niż na tratwach do Europy. Żałuję, że nikt z moich wcześniejszych współpracowników mnie o nim nie ostrzegł, a ja naiwnie dałem mu taki sam kredyt zaufania jak każdemu. Ale zacznijmy od początku i pamiętajcie, że ciągle mówimy o dyrektorze wydziału, w którego rękach w ekstremalnej (i na szczęście mało prawdopodobnej) sytuacji będą leżały losy dziesiątek tysięcy ludzi.
Jest niewykształconym kretynem. Nie porozumiewa się w żadnym obcym języku, a i z polskim ma bardzo duże problemy. Ja rozumiem, że kiedyś były inne czasy i nie mam co oczekiwać po nim znajomości angielskiego czy łaciny. Choć moi rodzice, chodząc do tego samego liceum, uczyli się tam rosyjskiego czy francuskiego i do dziś mniej-więcej potrafią coś powiedzieć. Ale wiecie co jest śmieszne? Że skończył kurs angielskiego zorganizowany przez Urząd. Z wyróżnieniem. Wszystko ściągał, żadnego zaliczenia i egzaminu nie napisał sam, czym się jakiś czas temu chwalił.
Problemy sprawia mu matematyka na każdym poziomie, nic nie wie z geografii (ani najwyższych szczytów, ani państw, stref klimatycznych), historię gwałci na każdym kroku, kompletnie nie rozumie chemii, fizyki, a z biologii to chyba tylko rozmnażanie tych swoich ukochanych świń. Ma problemy z czytaniem (podkreślam- czytaniem, nie czytaniem ze zrozumieniem, choć tego też nie opanował), z pisaniem (słowo honoru- na jednym dokumencie wpisał kobietę imieniem Pałlina i mam tego zdjęcie), a nawet z czytaniem tego co napisał.
To wszystko chyba wynika z faktu, że ma bardzo ograniczoną ilość RAMu w mózgu. Po prostu w pewnym momencie wyłączają mu się niektóre procesy. Mówię to zupełnie poważnie, początkowo byłem tym przerażony, ale teraz już z tego tylko śmieszkuję. Szef nie jest w stanie robić dwóch rzeczy na raz. Np. rozmawiać przez telefon i iść. Albo jedno, albo drugie. Wierzcie lub nie, ale miałem już sytuacje, że zatrzymywał się na środku przejścia dla pieszych bo zadzwonił do niego telefon. Musiałem go dopingować, żeby z niego zlazł i idąc przestawał rozmawiać przez telefon, zatrzymując się wracał do rozmowy. Albo kojarzycie jak się z kimś idzie chodnikiem? To tak jakbyście jechali samochodem- macie świadomość, że z Waszego boku jest teraz dodatkowa przestrzeń, którą bierzecie pod uwagę wymijając przeszkody. Szefowi to nie wskakuje. Idąc z nim gdziekolwiek muszę albo tańczyć wkoło omijając wszystkie latarnie, słupy i śmietniki, które wymija na styk, albo co teraz praktykuję idę trzymając się w pewnej odległości od niego. Co ma dodatkową zaletę- mniejszy wstyd, jeśli bezpośrednio z nim ludzie mnie nie widzą.
Jak to w urzędzie używamy dużo pieczątek. Chyba pisałem już to Wam kiedyś, ale powtórzę- możecie bez problemu sprawdzić, którą stroną je przybijać bez patrzenia na jej spód bo te plastikowe mają kolorową kropkę wskazującą górę, drewniane jakieś wcięcie, a mechaniczne wsadzony wzór na grzbiecie tak samo jak odbije się po jej przystawieniu. Ja tego dowiedziałem się po 2 tygodniach pracy w Urzędzie. Szef po 20 latach ciągle mnie o to pyta i sprawdza przed przystawieniem. Ale to nie problem, do którego chcę się odnieść. Do pieczątek potrzeba czego? Gąbki z atramentem. My naszą trzymamy zawsze w jednym miejscu. Tzn ja i Dziad, bo Szef to… no właśnie. Przystawia pieczątki. Przy mnie, przy moim biurku. Przystawił jeden wzór. Patrzy na pismo, chce przystawić drugi. Pyta mnie:
-Gdzie jest gąbka?
-No jeśli nie leży tam gdzie zawsze, to nie wiem.
-Nie ma, no gdzie jest?
-Skąd mam wiedzieć? Przecież nie ja 2 sekundy temu przystawiałem pieczątki.
I on serio szuka gąbki, której używał no najdalej 30 sekund temu i nikt od tego momentu jej nie dotykał. Ale włożył chuj wie gdzie i nie można znaleźć, a sam już tego nie pamięta. To samo z kluczami do szaf. Zawsze kładziemy je w jedno miejsce, żeby nie szukać. Szef położy zawsze gdzie indziej, a potem szuka ich w miejscu tym co zawsze i się wścieka, że nie może znaleźć. Idzie do radcy zapytać jak napisać jedno pismo. Ten mu naszą propozycję pokreśli i pozmienia wg swojego uznania. Ogółem radca minął się z powołaniem, patrząc na jego pismo to powinien być lekarzem. Szef wraca, kładzie mi i mówi, żebym poprawiał. Ja patrzę i nie mogę się rozczytać pojedynczych słów, pytam więc go. Nie pamięta. Minutę temu wyszedł od radcy i już nie pamięta co on mówił.
Czasem do niego ja coś mówię, koleś patrzy na mnie i jak skończę odpowiada “ok”. Ja myślę, że sprawa jest załatwiona, wszyscy myślą tak, a dwa dni później robi wielką awanturę, że miało być inaczej. Mówi, żeby coś zrobić w konkretny sposób, a potem pół godziny kłótni, dlaczego tak zrobiliśmy. I w jej trakcie całkowicie pomija argumenty, że przecież sam tak chciał. I odnosi się do wszystkich argumentów i ciśnie po wszystkim, tylko nie do tego jednego. Tak jakby tego nie słyszał, albo raczej udawał, że ten problem nie istnieje i że to jego myślenie życzeniowe się ziści.
Jestem pewien, że chodzi o to drugie, bo robi tak bardzo często. Udaje, że niewygodnego dla niego faktu nie ma, że nie miał miejsca. Tak było jakiś czas temu, gdy Wam pisałem o zdawaniu teczek do archiwum. Archiwista kazał mi przynieść zaginiony załącznik i dał pismo przewodnie do niego, żeby było łatwiej. Rozwiązanie Szefa, który nie mógł go znaleźć? “Wypierdol”. W tym momencie mój mózg zwiesił się, bo nie mógł ogarnąć co on w ogóle do mnie powiedział. Koleś czeka na to jedno pismo, a mój przełożony każe je wypierdolić do śmietnika licząc, że nie będzie tematu.


3 komentarze:

  1. I pomyśleć, że on się rozmnożył.

    OdpowiedzUsuń
  2. To się leczy. Nazywa się mitomania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Go powinno się leczyć na nogi, bo na głowę jest już zdecydowanie za późno...

      Usuń