"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 12 lipca 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty szósty- I missed.

Moje miasto od zawsze jest miastem. W sensie- od kiedy historia pamięta. Gdy tylko pojawiło się po raz pierwszy w zapiskach, to już funkcjonowało jako miasto. I to mocno ufortyfikowane, leżące na ważnym szlaku komunikacyjnym. Ze wszech stron otoczone murami i przeszkodami wodnymi, nie raz w swoich dziejach było oblegane, czasami nawet zdobywane. Także przez Polaków. Wieść gminna niesie, że od zawsze też jego mieszkańcy byli wyjątkowo gościnni co potwierdzać ma powtarzana z ust do ust plotka. Otóż w zamierzchłych wiekach, gdy polski król po raz kolejny chciał nas podbić, a my się dzielnie broniliśmy, oblegający osuszyli fosy, po czym puścili się czym prędzej pod mury. Zapomniało im się tylko poczekać, aż muliste dno wyschnie i zdecydowana większość została wystrzelana lub zawróciła brodząc po szyję w błocie. Pod same mury dotarł jeden jedyny rycerz, czy żołdak (ciężko stwierdzić jego stan) i nie za bardzo miał jak wrócić. Więc obrońcy spuścili mu liny, wciągnęli na mury, umyli, nakarmili, dali nowe ciuchy i pogonili główną bramą. Tacy gościnni.
Nie ma się więc co dziwić, że gdy po raz kolejny w tym tygodniu przyszedł do mnie pewien koleś, z którym współpracujemy od wielu już lat, to od razu zaproponowałem mu herbatę. W tak zwanym międzyczasie on z kolei skoczył do naszego kibelka, który jest pod drzwiami innego Wydziału. Po czasie jakimś wrócił, posiedział chwilę, jak na niego wyjątkowo krótką, wypił herbatę i rakiem wycofał się do drzwi. Ucieszyłem się, bo raz że miałem robotę, dwa że po raz kolejny zaczęło walić z odpływu zlewu i trochę głupio się gościowi tłumaczyć.
Ledwo drzwi za nim trzasnęły rozdzwonił się telefon. Nasz “kibelkowy” Wydział.
-X jest u was?!
Krzyknął głos nieznoszący sprzeciwu.
-Wiesz Adam, śmieszna sprawa, właśnie wyszedł. Dosłownie w momencie jak zacząłeś dzwonić.
-Czy on jest pojebany?!
-Pardon?
-Czy on jest PO-JE-BA-NY się pytam?!
-Ale o co chodzi, bo nie jestem w temacie?
-Zasrał cały kibel. CAŁY. Nic nie mówił?
-Nie… No ale to nie wiem, spuść wodę i po problemie.
-Po problemie, po problemie… A jak mam spuścić deskę? Albo podłogę?
-Co?
-Chodź tu.
Poszedłem tam. Jak tylko na korytarz wszedłem poczułem, że śmierdzi. Okna pootwierana na oścież wszędzie i wentylatory stojące w nich starające się wdmuchać świeże powietrze.
-No co jest?
-Idź zobacz.
Z duszą na ramieniu otworzyłem drzwi do kibla, a miazmaty wydobywające się stamtąd niemal zwaliły mnie na podłogę. Nie kłamali, zasrane wszystko, nie tylko kibel, deska, podłoga, ale uwalona gównem były nawet ściany, nie mam pojęcia jakim cudem… Zachowując resztki ulatującej świadomości wycofałem się w bezpieczne miejsce, po czym poszedłem zgłosić ten fakt w organizacyjnym. Jeszcze nigdy nie musiałem tak bardzo walczyć z powagą zgłaszając jakiś palący problem, a ten był faktycznie palący. Koniec końców przysłano sprzątaczki, na 2 tury (!), które z zastaną apokalipsą walczyły grubo ponad 2h (!!), a my sami mieliśmy pół dnia kibelek wyłączony z użytku… I jak to podsumował Adam:
-Ja rozumiem, choć nie rozumiem, że komuś może się przytrafić, ale gdyby choć powiedział…
Aha. I to u mnie nie waliło ze zlewu...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz