"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 6 lutego 2014

Dzień sto czwarty- nadaję z pierwszej linii frontu.

Piszę to narażając dla Was życie. Tzn w sumie siedzę przed monitorem z kawą, ale wyobraźmy sobie jednak, że jest to relacja na bieżąco z moich mrożących krew w żyłach przygód “za Waszą i Naszą”.
Jak wiecie, mam na swoim terenie trochę sprzętu porozwieszane w różnych miejscach i tak się składa, że część tego sprzętu jest zamocowana na stałe (o ile można tak powiedzieć o ciężkim stalowym maszcie zakotwiczonym głęboko w ściany nośne budynku). Ten sprzęt z natury musi być zamontowany wysoko- najlepiej na dachach. I tak właśnie jest. Ostatnio z Szefem poszliśmy do takiego jednego urządzenia, celem próbnego włączenia go przed dniem, kiedy musi być odpalony planowo.
Wbijamy więc na klatkę schodową i zaczynam męczyć się z zabezpieczeniami skrzynki z kontrolkami i elektryką, która w przeciwieństwie do samego urządzenia ulokowana zawsze jest na parterze. Po otwarciu kłódek i odkręceniu śrub moim pięknym oczom ukazał się cud techniki z lat ‘70. Chwyciłem w niezbyt spracowane dłonie klucz francuski zabezpieczony przed porażeniem prądem i wdusiłem nim płytkę zamykającą obwód wymuszając rozruch urządzenia. I nic. Przyciskam jeszcze raz, chwilę dłużej- znów żadnej reakcji. Nie bangla.
Drogi rozwiązania problemu są dwie:
Moja, czyli dobra: od tego opłacamy kolesia za prawie ½ mojej pensji, żeby zajmował się serwisem, naprawą i utrzymaniem urządzeń w sprawności, żeby w takich sytuacjach do niego dzwonić i dać mu zarobić na swoją wypłatę.
Szefa, czyli ta którą trzeba było wykonać: szybko idziemy na dach i naprawiamy sami, zanim dotrze do nas, że to bez sensu.
Kurwuję więc pod nosem, wspinając się kondygnacja za kondygnacją, w myślach dopisując do listy moich obowiązków wyręczanie opłacanego z góry “czy stoi czy leży” serwisanta. Następnie po “drabinie”, która w rzeczywistości jest prętami zbrojeniowymi wmurowanymi w ścianę, podążam w dziurę w dachu. A tam zamiast zgrabnego włazu czeka mnie odsuwanie wielkiej “zatyczki”, “czopa” zbudowanego z ciężkich desek obitych blachą blokującego wyjście na dach. Jest na tyle ciężki, że jedną łapą tego nie ruszę. Muszę więc się zaprzeć plecami i oburącz próbować to dygnąć. Też nie idzie. Szef Dobra Rada krzyczy z dołu “barkiem, barkiem podważ”. Więc w jasnej koszuli z kołnierzykiem w ciemnym szybie podważam barkiem upieprzoną czymś, co wolę nie wiedzieć czym jest, drewnianą płytę, w zębach trzymając klucz francuski i jakimiś desperackimi ruchami próbuję utrzymać równowagę na prętach zbrojeniowych 5 metrów nad betonową posadzką pocąc się jak świnia w ten duszny dzień.
Wreszcie sukces. Nademną rozpościera się błękitne niebo i mogę ruszyć dalej. Tylko co za kretyn zaprojektował wyjście na dach wprost na komin? Pozbawiony jakiejkolwiek dalszej drabinki, której ostatni pręt wychodzi ze ściany pół metra pod powierzchnią dachu i mając na wprost siebie gładki, biały, szeroki komin, staram się jakoś wypełznąć w miarę możliwości nie uszkadzając siebie lub odzieży, tak żeby jakby już mi coś się stało, to żeby choć do karetki nie znosili mnie ze spodniami rozerwanymi na dupie.
Ok, ostatecznie stoję na dachu, przede mną całkiem niezła panorama i znacznie gorsza perspektywa. Jest sobie to urządzenie, ale co z nim zrobić? Jak jeszcze byłem w szkole, gimnazjum chyba, pewnego dnia zerwała się straszna wichura. Było trochę strachu, że drewniane okna mogą nie wytrzymać naporu wiatru, więc woźny chodził po wszystkich salach i sprawdzał ich stan. Przyszedł też do mojej, szarpnął za okno i stwierdził, że trzyma dobrze, po czym zaczął je zabezpieczać wbijając jakieś gwoździe, co mój kolega skomentował “trzymać, trzyma, ale młotkiem pierdolnąć nie zaszkodzi”.
Dlatego Szef posłał mnie do Urzędu po młotek. Czy naprawi nie wiadomo, ale pierdolnąć nie zaszkodzi. Serio, nie zaszkodzi. Ten syf robiony był w czasach zimnej wojny ze stali odzyskanej z pociętych radzieckich czołgów. Tak więc ruszyłem opisywaną już drogą w drugą stronę, do urzędu i z powrotem. Gdy się wgramoliłem na dach, spocony jeszcze bardziej, w dziwnie pociemniałej koszuli, dostałem zadanie regularnego walenia młotem w konkretny punkt, co z radością uczyniłem. Po kilku uderzeniach postanowiłem chwilę odsapnąć i wtedy też lepiej przyjrzałem się całemu urządzeniu. Z nieukrywaną dezaprobatą dostrzegłem, że w jednym miejscu jest wetknięta gałązka, chyba przez ptaka albo może wiatr, która blokuje całość. Po jej usunięciu- magia, całość zdaje się chodzić. No to lecimy na dół, zamykamy obwód, jest, wszystko chodzi. Teraz znów do góry, bo przecież “właz” muszę jeszcze jakoś przetargać na swoje miejsce...
Całość skończyłem o 10, tak więc po powrocie do biura mogłem w nim jeszcze siedzieć kilka godzin brudny i mokry. A dodałem, że Dziad nie chce mieć włączonego wiatraczka, bo mu “papiery latają”? Papiery, które robią tylko zasłonę dymną, że niby pracuje, a nie przegląda Onet.
I po co to wszystko? Na pewno nie dla sławy, szacunku, docenienia, własnego rozwoju, czy pieniędzy. No chyba, że pieniędzy serwisanta, który i tak dostanie swoją dolę, mimo że palcem nie kiwnął.

1 komentarz:

  1. Wiernie czytam bloga od kiedy go znalazłem w sieci - również zagłębiłem się aż do jego początków. Oby tak dalej! W sensie życzę abyś się nie znudził tą robotą (co pewnie już dawno nastąpiło) i blogował, ale jednak żebyś znalazł coś ciekawszego. Sam tak pracowałem w państwowym molochu każdego dnia zastanawiając się - o co tutaj chodzi...

    OdpowiedzUsuń