"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 17 lipca 2014

Dzień sto dwudziesty siódmy- delegacja.

Jeśli mam być szczery, to nienawidzę jeździć w delegacje. Jak wszyscy wiecie, nie dlatego, że boję się rogów, a dlatego, że moje wyjazdy przynajmniej współorganizuje Szef. W tym momencie pewnie już wszyscy zrozumieliście. Ale mimo wszystko opiszę Wam, jak to wszystko wygląda na najświeższym przykładzie.
Sprawa wygląda tak. Mam zapakować pi razy oko 200 kg sprzętu z magazynu do samochodu i zawieźć go 150 km dalej do innego magazynu bo potrzebują go do różnych rzeczy. Trzeba załatwić samochód, kierowcę, umówić się z obsługą innego magazynu na pasującą im datę i załatwić papierki delegacji, przygotować sprzęt i papiery sprzętu. Szef doszedł do wniosku, że poza ostatnimi trzema całą resztę rzeczy załatwi. Nie za bardzo spoko, ale ok.
W dwie godziny przygotowałem sprzęt w magazynie według wcześniej przygotowanych papierów- zgadzają się i liczby i numery seryjne, niespodziewany sukces. Żeby załatwić delegację muszę wiedzieć na kiedy, więc pytam w poniedziałek i dowiaduję się, że już w ten czwartek. Ok, wypisane, piecząteczki są, autografy także.
Wtorek. Szef mówi, żebym zadzwonił do tamtego magazynu i spytał o czwartek. Coś mi mówi, że powinienem się zacząć stresować.
-Halo? Dzień dobry, tu Młody z Urzędu. Sprzęt czeka, w czwartek będę.
-W czwartek? A to ja nie wiem. Bo urlopy, bo nas nie ma, bo nie, bo mamy lenia.
-Ale… Ale ja już mam w sumie wszystko ugadane, Szef właściwie…
-A nie, ja nie wiem. Niech pan jutro zadzwoni.
Środa. Dzwonię.
-Nooooo doooobraaaa. Ewentualnie proszę przyjechać.
Ok, nie trzeba odkręcać delegacji. Sukces. Ruszę ugadać się z kierowcą. Wchodzę do odpowiedniego biura.
-Czołem, jest Jan Kowalski?
Wszyscy patrzą na mnie jak na idiotę. Postanawiam więc sprecyzować.
-Ten Jan Kowalski, z którym mam jutro jechać ze sprzętem.
-A to on nie jest na chorobowym?
Bieganina, sprawdzanie po grafikach, CB radio w ruch, kilkunastu ludzi zaangażowanych, żeby to sprawdzić. W końcu okazuje się, że jutro już chorobowego nie będzie miał.
-Dzwonić do niego, ściągnąć go tu teraz?
-Nie, nie. Dziękuję. Proszę tylko mu przekazać, żeby był na czas.
-To solidny chłopak.
Oby.
Nie był. Wstałem o jakiejś nieludzkiej porze, żeby zdążyć zjeść śniadanie przed wyjazdem o siódmej rano. Oczywiście na miejscu kilka minut przed siódmą, bo jeszcze zapakować sprzęt do wozu, zdać klucze, dokumenty… Kierowca przyszedł po ósmej. Do tego w obie strony musiałem słuchać gorzkich żali jak to jest wszędzie źle.
Sam magazyn też ciekawy. Takie wygwizdowo, że jak to się mówi- psy dupami szczekają. Jakiś las, jakieś drzewa owocowe, jakieś ogródki działkowe…
-Czemu grządki z warzywami są na terenie magazynu?
-Bo widzisz Młody, tu takie nudy, że sobie choć roślinki pouprawiamy.
Nie ogarniam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz