Powszechnie wiadomo, że mnie i Pocztę Polską łączą bardzo trudne stosunki. Mówiąc wprost- nienawidzę ich. Za wiele rzeczy, całe zło, które mi wyrządzili i wszystkim innym. Zniszczone, zagubione paczki, które idą miesiącami do sąsiedniego miasta. Za to wszystko i wiele innych mam do nich tylko serdeczną nienawiść w serduszku. Dlatego postanowiłem zrobić im kawał.
Wielu z Was wysyłało listy. Różne, kiedykolwiek, do kogoś. A wysłaliście kiedyś list do… Poczty? “A to tak w ogóle można?” Można. Ale, spojler, nie ma większego sensu. Przynajmniej w moim przypadku.
Pech chce, że na początku roku mam sporo roboty, głównie niepotrzebnej. Jest spis kilkudziesięciu przedsiębiorstw, do których muszę wysłać mały zestaw, po 21 stron dla każdego. Zanim jednak dojdzie do wysyłki, muszę to pokserować. 21 x kilkadziesiąt, nie wszystko da się podwójnie (a szkoda, że cokolwiek) i wychodzi ponad ryza papieru. Moja drukarka by definitywnie zdechła, ksero ledwo wytrzymało wieszając i klinując się dwa razy w tak zwanym międzyczasie. Szkoda, że nie wszystko, bo Szef ubzdurał sobie, że to co się da musi być w specjalny sposób kserowane. Nawet jest mi to trudno Wam wytłumaczyć w jaki, dość powiedzieć, że zorientowanie się jak skanować kartki żeby wyszło dobrze zajmuje kilka prób. Potem ksero się wiesza i od nowa kombinowanie.
Gdy już wszystko jest gotowe, to po kolei każdy zestaw przygotowuje się jak w fast foodzie. Frytki, burger, napój, tacka, serwetki. Pismo przewodnie wypisać, załącznik jeden, drugi, trzeci, koperta, zaadresować, zakleić, kurwa czy włożyłem pismo przewodnie? I tak jedna dziesiątka, za drugą, za trzecią, za czwartą… nie, nie narzekam, że muszę pracować. Ale mógłby mi ktoś powiedzieć, dlaczego nie wysyłam tego mailem?
Wśród tych dziesiątek firmy widnieje jedna szczególna, Poczta Polska. Do nich też to wysyłam, a śmieszne jest to o tyle, że jak podejdę do okna w biurze z kawą i spojrzę na szary świat, to widzę budynek poczty. Jest dokładnie vis-a-vis Urzędu. Ot, przejść przez ulicę, plac i jestem na miejscu. Ale wiadomo, obieg dokumentu, bla, bla, bla. Wysyłamy. Biuro podawcze wypisuje wszystkie swoje głupoty, o określonej godzinie koleś bierze całą pocztę i transportuje ją na drugą stronę placyku do Poczty, gdzie nadaje całość. Dosłownie przynosimy list do budynku, do którego (i z którego) go wysyłamy.
Tydzień po terminie dzwonię naprzeciwko, stojąc zresztą w oknie mogę machać do kolesia, który miał odebrać moje pismo, żeby podniósł słuchawkę.
-Dzień dobry, pan wie, że tydzień temu był termin odpowiedzi na moje pismo?
-Jakie pismo?
-To, które wam wysłałem?
-Nie wiem, ja nic nie dostałem.
I tu się dzieje magia. Nie mówię nawet o tym, co już się wydarzyło, ale o tym, co po tych wydarzeniach następuje.
-Szefie!
-Co?
-Na poczcie nie dostał pisma.
-To wyślij mu mailem.
Bum. Nie rozumiem, czemu wcześniej nie mogłem, a teraz mogę. Tego czemu pisma nie dostał też nie rozumiem. Ale jakbym miał nad wszystkimi dziwami w urzędach się zastanawiać, to bym nic innego w życiu nie miał czasu robić.
Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń