"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 3 marca 2016

Dzień dwusetny- zemsta sithów.


Ale najgorzej, gdy zaczyna “pracować”. Może na inseminatora w chlewie się nadaje, może taka praca byłaby odpowiednia dla jego możliwości intelektualnych i motorycznych. W biurze? E-e. Mamy do wysłania pismo. 20 stron w 100 egzemplarzach do 100 adresatów. Wiecie, ile z tym jest pierdolenia? Każdy egzemplarz potrzebuje 5 pieczątek + 2 na każdej kopercie. To jest 700 pieczątek do przybicia. A wiecie ile trwa dwustronne kserowanie 2000 stron? I żeby było śmieszniej ksero, którym się posługuje, stoi w ruchliwym korytarzu, więc nie mogę go zostawić, żeby chodziło. Nawet nie dlatego, że ktoś z odwiedzających Urząd mi coś ukradnie, ale choćby dlatego, że inni urzędnicy chcąc coś skserować, a nie widząc przy maszynie strażnika po prostu mi je przerwą. A potem będę musiał ręcznie liczyć ile egzemplarzy już mam, a ile jeszcze potrzebuję. Do tego każde pismo muszę jeszcze ręcznie opisać i każdą kopertę ręcznie zaadresować. Wcześniej oczywiście jeszcze to pismo musiałem napisać. I zapamiętajcie to, co teraz napisałem, bo jeszcze ten temat powałkujemy trochę.
Szef w tym całym zamieszaniu miał do zrobienia 1 rzecz. JEDNĄ rzecz. Skserować 100 razy jedną kartkę. Nic innego, po prostu wrzucić ją na swoją drukarkę, wklepać w menu przy pozycji ilość kopii “100” i chwilkę poczekać ewentualnie dokładając papieru. Myślicie, że mu się to udało? Oczywiście, że spierdolił i dał mi za mało kopii.
W czasie gdy ja walczyłem z tym co opisałem wyżej + robiłem jakieś głupoty dla Dziada (200 stron ksera, kilkadziesiąt pieczątek) Szef postanowił trochę nadrobić i samodzielnie przygotować jedno pismo o niesamowitej objętości 4 stron. A nawet możemy powiedzieć śmiało, że mniej bo jechał na gotowcu. Zajęło mu to (dosłownie, z ręką na sercu) 2h więcej niż mi moje zadanie. A gdy potem (oczywiście, bo jakże by inaczej…) sprawdzałem jego wypociny, to jeszcze mu zakreśliłem kilka błędów.
Umniejsza swoją pozycję na własne życzenie. Robi z siebie kretyna na własne życzenie. Do roboty ma dwie lewe ręce, ale od innych wymaga przenoszenia gór. A może nawet nie. Wymaga każdej pierdoły. Wracamy znów do mojego zadania z kserowaniem 2000 stron. W trakcie gdy je wykonywałem, a zajęło mi to dobre 2 dni roboty zasypywał mnie kompletnymi pierdołami. Ja ogarniam jak to wszystko zgrać ze sobą i zgrywam, mija 6 godzina picia herbaty zaparzonej tuż po 7 rano, bo nawet jej dopić czasu nie mam, a ten do mnie podchodzi:
-Weź przerwij na chwilę, ok? Tylko napisz mi to pisemko, żebyśmy to zamknęli.
Pismo liczy 1 zdanie, 3 linijki i termin, jaki na nie mamy to 2 miesiące. Na to, co mi przerywa mam 3 dni. Wkuriowny napisałem mu to, a ten za chwilę daje mi do poprawki, bo mu coś nie pasuje. Dwie godziny później przychodzi do mnie i kładzie mi jakieś pismo na biurko:
-Sorry, że zarzucam cię starociami.
No do chuja Wacława. Daje mi pismo sprzed prawie roku, które gdzieś trzymał zachomikowane w biurku, żeby wpiąć je do teczki. Wyobraźcie sobie to proszę. Siedzę przy biurku na którym mam parę tysięcy kartek i kilkaset kopert, nie ma milimetra wolnej przestrzeni, myszki nie mogę ruszyć żeby zapobiec wygaszeniu ekranu, a on mi kładzie dwie kartki z zeszłego roku do wpięcia do teczki, która leży w szafie za jego plecami. To nawet nie chodzi o to, że ja w tej chwili nie mam na to czasu, ale wystarczyłby, żeby obrócił się na pięcie i sprawa załatwiona.
Albo to męczenie i mnie i Dziada o każdą kropkę i przecinek. Ok, ja rozumiem, nie róbmy ortów i błędów gramatycznych. Ale odległość między nagłówkiem i treścią? Połknięta gdzieś kropka? Przecinek? Przypadkowo wstawiona podwójna spacja? Połknięty ogonek? Proszę Was… Ale niech będzie, niech ja będę perfekcyjny. W tym momencie prawie płaczę, że nie mogę pokazać Wam zdjęcia pism, które on tworzy. Trzy różne fonty w dwóch różnych wielkościach i do tego jeden akapit zamiast wyjustowania wyrównany do lewej, a połowa pisma z interlinią 1,5. Druga 1. Wcięcia edytowane spacjami, nie da się poprowadzić po nich prostej linii. Ale nie, nie ma problemu. Pismo idzie, dumny jak paw. Palant.
Ja nie mam nic przeciwko wymagającym przełożonym. Ja nie mam nic przeciwko wymaganiu w stosunku do mnie. Tak zostałem wychowany, mam wymagającego ojca- cała klasa mogła dostać pały, a ja tróję i nie było dobrze, bo liczył się tylko mój wynik w stosunku do maksymalnego możliwego. Ale każdy kto wymagał ode mnie, wymagał też od samego siebie. Teraz jestem pierwszy raz w życiu w sytuacji, gdy ktoś stara się mnie cisnąć do oporu, samemu robiąc wszystko na odpierdol. Przygotowuję pismo, 6 kartek A4. Fakt, że część ściągam z gotowca trochę psuje wizję mojego głębokiego zaangażowania w ciężką pracę, ale to jest 2 albo 3 pismo z kolei tego dnia, a Szef już sapie nade mną, żebym kończył bo trzeba kolejne pisać. Drukuję i daję mu do sprawdzenia. I słyszę z sąsiedniego biura, że błąd jest. Po chwili, że kolejny i że w ogóle się nie przykładam i muszę bardziej uważać, bo tu mam straszne błędy i nie mogę takich robić. Oddaje mi pismo do poprawy- na 6 stron mam 2 błędy, przez pośpiech zapomniałem 2 daty zmienić z 2015 na 2016. To wszystko, to są te dwa straszne błędy. Gdy dzień wcześniej oddałem mu jego jednostronne wypociny, w których zakreśliłem jednego orta, dwa gramatyczne i poprawiłem nieaktualne podstawy prawne.
Raz chciał dojebać mi “strasznym błędem” w piśmie przy gościach. Przyszła do nas jakaś laska (z Urzędu), a akurat dawałem mu wydrukowane pismo do sprawdzenia. I sprawdza przy niej i już do mnie leci, że źle. Kładzie i pokazuje mi “o tutaj”. A ja na to- “to jest dobrze”. Nie dał sobie czasu na zastanowienie się i ponowne przeczytanie całości i dalej ciśnie i już głos podnosi. Ja cicha “kurwa” pod nosem i tłumaczę mu po kolei całe zdanie jeszcze pokazując długopisem. Chwila ciszy. “Aha, to jest dobrze”.
Ok, coś jest źle, trzeba to poprawić, ale mógłby sobie odpuścić komentarze w stylu nie przykładania się i strasznych błędów. I tak jest zawsze też, gdy mam jakiś pomysł racjonalizatorski, czy w ogóle cokolwiek robię. Szczyty władzy łaskawie chcą mi wymienić sprzęt na nowszy, tylko stary mam zostawić i napisać pismo. Super, zgadzam się, wielkie dzięki. Dzwonię do Szefa- “co, ale jak to? Po co? Dlaczego go zostawiłeś? Nie masz go zostawiać!”. Najlepiej żebym się cofnął, powiedział im, że zabieram te śmieci, bo pewnie mi je ukradną i w ogóle nie ufam im bo są oszustami. X godzin później “dobrze zrobiłeś z tą wymianą”.
Pamiętacie wysłanie umowy mailem, o którym pisałem wcześniej? 5 minut słuchałem jego darcia mordy z szaleństwem w oczach, żeby później stwierdził “albo wiesz co? Wyślij mu, to w sumie dobry pomysł, przynajmniej mamy podkładkę pisemną, że coś zrobiliśmy”.
Układanie sprzętu w magazynie. Mój kręgosłup wysyła do mózgu oficjalne pismo, że jeszcze 5 minut i bez wizyty na pogotowiu się nie obejdzie, 11 godzina roboty, sobota, nie tylko ja ale wszyscy rzygają już tym magazynem. Szef sobie wymyślił, żeby jeden szajs nie ułożyć na stos, tylko na regał. Żeby go tam włożyć, trzeba go wsuwać z boku, bo od przodu za mało miejsca, do tego ciężkie cholerstwo, pełno wystających dyngsów, które zahaczają o dyngsy egzemplarzy już leżących. Kłócę się z nim, że to nie ma sensu, w odpowiedzi słyszę, że on rozumie, że mi się nie chce robić (!!!!!), ale mam to wykonać. Kurwuję pod niebiosa i staram się wpierdolić ten szajs na regały, to jeszcze mi zwraca uwagę, że mam ostrożniej kłaść (100% składu- metal, metalowe śruby, metalowe nity). Jestem dosłownie na granicy między przywaleniem mu w ryj, a kucnięciem sobie w kącie odcinając mózg od wszystkich bodźców zewnętrznych, gdy wraca ze słowami “wiesz co? Jednak lepiej ułóżmy to w stos, weź wyciągnij je z regału i ułóż”.

Czasem, żeby coś naprawić, trzeba użyć bardzo wyrafinowanego sposobu. Np. jeśli w ogródku pająki założyły swoje gniazda, to zalewacie całość 30 cm warstwą napalmu i stojąc w oknie śmieszkujecie pod nosem popijając kawę i wspominając Wietnam. A gdy z ogródka zostanie tylko wypalona ziemia to zasypujecie jeszcze całość środkiem owadobójczym. Tak dla pewności. Dokładnie to samo trzeba by było zrobić z Szefem. Zalać napalmem i posypać środkiem owadobójczym. Tu nie ma miejsca na moją pracę organiczną, na koronkową robotę z przeciąganiem go na właściwą stronę Mocy, na prostowanie jego skrzywień. To człowiek, którego nie tylko kompetencje zawodowe na zajmowanym stanowisku budzą spore wątpliwości, ale także umiejętności interpersonalne czy ogółem przygotowanie do życia. Wyobrażacie sobie, że dyrektor wydziału zarabiając w okolicach średniej krajowej (na ten moment to ca. 4,5k plnów) idąc do sklepu po cukier waży jego paczki na wadze do warzyw/owoców, żeby sprawdzić, w której jest najwięcej. Czy ja coś jeszcze muszę dodawać o tym człowieku? Serio, w najśmielszych snach (a bywają bardzo śmiałe) nie wyśniłbym takiego indywiduum i w najmniejszym stopniu nie jestem zadowolony, że trafiłem na nie na swojej drodze. I to w sposób solidnie mnie udupiający w dogłębnym poznawania go przez 40 godzin tygodniowo.

3 komentarze:

  1. "Dyrektor" za średnią krajową - ot i cała tajemnica...

    OdpowiedzUsuń
  2. No, ale kto ma zrobić tam porządek? Czytelnicy anonimowego bloga?
    Dawno pisałem, że takich gości trzeba zwyczajnie posadzić na minie i wypierdolić w kosmos, jeśli nie da się po dobroci.
    Bo to, że szkodzi sobie i Wam (pracownikom - jeśli się dajecie dymać, to Wasz wybór) to jest to nic w porównaniu do szkodzenia tym, na rzecz których powinien pracować.
    Cała sprawa będzie może mało przyjemna i chluby na pewno nie przyniesie, ale jest prosta do zrobienia.
    Nie od rzeczy będzie też zauważyć, że w razie "K" albo nie daj Boże "W" przez takiego typa (i PRZEZ WAS! - pracowników to tolerujących! co z tego, że jest przełożonym?!) mogą dziać się rzeczy znacznie gorsze... I to robi się już mało zabawne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tja... Zaraz, gdy tylko ogarnę sobie inną pracę, to się tym zajmę. Bo mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że osobą, która wtedy poleci będę ja? To co pisze, to nie jest tajemnica dla nikogo od samego szefostwa po sprzątaczki, ani w urzędach równorzędnych w sąsiedztwie, ani w urzędach wyżej i niżej. I nikomu jak widać to nie przeszkadza, a wręcz jest wygodne ;)

      Usuń