"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 30 marca 2017

N11- dom wariatów.

Zasługuję na order. Przynajmniej z ziemniaka, ale zawsze. Za to, że jeszcze nikogo nie zabiłem, a obracając się w obszarach zdominowanych przez kretynów jest to wyjątkowo trudne, żeby się powstrzymać. To, że w robocie mam ćwierć mózgów to wiecie nie od dziś i nie od wczoraj. To czego nie wiecie, to z jakimi ludźmi muszę dzielić przestrzeń życiową po wyjściu z Urzędu. A uwierzcie mi, sąsiadów mam prosto z wariatkowa. Ot, urok mieszkania w centrum miasta, gdzie kamienice uległy degradacji i zasiedleniu przez przynajmniej podejrzany element społeczny i dopiero od niedawna następuje ponowne, mozolne odzyskiwanie prestiżu sfery centrum (wasze ulice, nasze kamienice, aj waj).
Możecie powiedzieć, że jestem zbyt brutalny w osądzie, że dziś trochę za łatwo rzucamy na prawo i lewo “patologią”, ale jeśli tak uważacie, to za parę minut zmienicie zdanie. A sam aż nie wiem od czego lub kogo zacząć. Więc tak trochę bez ładu i składu parę historyjek z życia mnie i mojej kamienicy.
Lato, dość ciepły dzień, wracam zmęczony ośmioma godzinami bezczynności. Otwieram drzwi na klatkę schodową i uderza w moje nozdrza tradycyjna mieszanka smrodów wszelakich. Niestety, piwnica wali strasznie i dlaczego tak się dzieje wyjaśnię dziś dwa razy. Człapię po schodach na swoje pięterko i ledwo zdążyłem włożyć klucz do zamka, a słyszę jak drzwi nade mną się otwierają i świńskim truchtem zbiega sąsiad. As nad asy, wystarczy jedno spojrzenie w jego oczy żeby dostrzec dalece zaawansowane szaleństwo. Zresztą nie trzeba patrzeć w oczy, wystarczy przejść się w pobliżu drzwi do kamienicy, gdzie lubi wystawać topless nawet zimą. Nie dziewczyny, nie nakręcajcie się chyba, że lubicie bojlery w sile wieku. Tym razem nie był nawet topless, zbiegał w samych slipach i już od półpiętra mnie wywołuje. “No i chuj, no i cześć” cytując klasyka. Podbiega zziajany i spocony, nazwijmy go na nasze potrzeby Andrzej.
-Co jest panie Andrzeju?
-Panie kochany, czujesz pan?
-Co mam czuć?
-Smród.
-No codziennie czuję.
-Ale smród sików.
No jakby się tak zastanowić, to faktycznie w tej mieszance czuć trochę charakterystycznego amoniaku.
-No może czuję. I co w związku?
-Panie, to ta kurwa, alkoholiczka Zosia, szcza w piwnicy bo się jej do mieszkania iść nie chce!
Zosia, imię oczywiście zmienione, to sąsiadka mieszkająca jeszcze nad Andrzejem. Faktycznie jest alkoholiczką, zawsze woniąca wódą, podobno była kurwą, a jak się okazało faktycznie sika w piwnicy, bo nie chciało się jej chodzić do mieszkania. Wyszło w czasie konfrontacji z nią i właścicielem kamienicy. Uprzedzając- nie, w piwnicy nie ma toalety.
I temat smrodu z piwnicy pociągnijmy dalej. Na parterze jak to zwykle bywa lokal usługowy, w tym wypadku kawiarenka. Koleś, który ją otworzył robił remont. Zabawny człowiek, zawsze gdy się widzimy płacze mi jak słabo idzie. Ostatnio zacząłem już mu dawać chusteczki, bo trochę boję się, czy łzy nie poplamią skóry w jego nowym Porsche i sugerowałem, żeby może podjeżdżał tu dalej swoim mercem AMG, ma go już rok więc nie będzie żal jak się pobrudzi. Więc ogółem wie co robi z biznesem i w czasie remontu mocno zaczął mu przeszkadzać ten smród z piwnicy. Jako człowiek przedsiębiorczy wziął sprawy w swoje ręce i zapuścił się w te mroczne kazamty. Chwilę później widząc mnie wracającego z mojego gułagu macha, woła z daleka i biegnie do mnie, a echo uderzających w pięty japonek niesie się połową deptaku.
-Chcesz chusteczki?
-Nie, nie, nie dziś. Dzwoń do właściciela.
-Co się stało?
-Dzwoń, niech szybko przyjeżdża, zaraz sam zobaczysz.
Dziesięć minut później stoimy w trójkę w śmierdzącej, ciemnawej piwnicy i biznesmen tłumaczy.
-Ja tutaj przyszedłem, bo mi coś śmierdziało i chciałem sprawdzić co to. No i tak najmocniej śmierdziało i coś hałasowało z tej tu piwnicy. I ja przepraszam, ja wiem, że się włamałem do kogoś, no ale musiałem sprawdzić to chłopakom od ścian kazałem drzwi z zawiasów wyjąć… No a tam… No sami spójrzcie.
Zaglądamy do piwnicy, której drzwi zamiast na zawiasach trzymają się na zamkniętej kłódce. Smród z niej wydobywa się nieprzeciętny, przy drzwiach jest szeroka deska, a podłoga wyścielona skoszoną trawą czy innym sianem po którym skaczą… króliki. Andrzej hodował w ciemnej, pozbawionej okien piwnicy w centrum miasta króliki… Hodował, bo dostał prikaz, że albo one znikną w trybie natychmiastowym albo on.
Teraz ma kota. Choć w sumie nie wiem, może on, może Zosia, może córka Zosi. Któreś z nich ma tego małego, futrzastego skurwiela. Przysięgam, on (lub ona, nie potrafię rozróżnić płci kota) będzie pierwszą ofiarą mojego szału. Ostatnimi czasy drze mordę non stop, nawet w środku nocy. Co jest cholernie denerwujące dlatego pewnie jego kochana właścicielka (podejrzewam jednak familię Zosi) wywala go z mieszkania na klatkę schodową. Pewnie po to, żeby każdy w całym pionie mógł cierpieć w równym stopniu. Co gorsze, jest w zdecydowanej większości czarny, a klatka schodowa dość… hm… kompaktowa. Ile razy już osiągałem stan przedzawałowy wracając po zmroku na chatę nie jestem w stanie zliczyć, bo ten gnój wywalony przez kochającą właścicielkę siedział gdzieś na schodach przy drzwiach i zrywał się do biegu gdy zapalałem światło… Pomysły mam dwa- albo zostawię raz otwarte drzwi, żeby spokojnie sobie zwiał i przy odrobinie szczęścia nigdy już tu nie wrócił, albo podrzucicie mi dobry pomysł jak go ugotować. Na razie wiem tylko, żeby opalić sierść nad ogniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz