"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

poniedziałek, 28 lutego 2011

Dzień dziewiąty- o tym jak dałem du... ciała.

Ogółem- wiem jaki jest obraz urzędnika w ogóle społeczeństwa. Nie jest to obraz jakoś szczególnie stereotypowo krzywdzący, co wydaje się potwierdzać zdanie urzędników o samych sobie. Może to Was zdziwi, ale oni sami o sobie (w sensie nie personalnie, ale o ogóle urzędników) mówią per "nieroby". Ja myślę tak samo, choć na razie staram się trzymać wyższe standardy. Także w obsłudze klientów. Staram się załatwić szybko i sprawnie (im szybciej szkodnik polezie, tym szybciej wrócę do internetu), udzielać maksymalnej ilości informacji (im więcej powiem tym mniej spyta i mniej czasu mi zajmie) i być grzeczny i kulturalny jak to tylko ja potrafię (w myślach powtarzając spierdalaj dziadu- nie, żartuję- ja lubię klientów bo dzięki nim się nie nudzę). Raz obsługiwaliśmy jeden z banków i trzeba było się do nich przejść uzmysłowić im za pomocą odciętej końskiej głowy, że muszą opłacić kilka rzeczy. Tylko ja na tyle dokładnie zapoznałem się ze sprawą, że zauważyłem, że wśród ogromnej ilości papierów leży też potwierdzenie przelewu na te kilka rzeczy i jeśli ktoś by do nich poszedł, to byśmy wymusili na nich zapłatę za coś, za co już zapłacili. Więc jak widać, na razie się staram.
Ale raz mi nie wyszło, mega nie wyszło i trochę mi głupio z tego powodu, choć Ci co o tym już słyszeli śmieją się, że zaczynam działać jak prawdziwy, rasowy urzędnik. A było to tak...
Na początku mojego urzędowania przyszło młode małżeństwo w pewnej sprawie. Niestety, byłem w biurze sam i najbardziej się nawet starając nie wiedziałem jak im pomóc. Operując frazesami "chyba, może, prawdopodobnie, najpewniej, możliwe, proszę przyjść później lub poczekać" po prostu ich spławiłem. Oczywiście przekazałem to osobom, do których docelowo mieli trafić i o sprawie zapomniałem- mój błąd. Tydzień później, gdy spokojnie siedziałem sam w biurze za biurkiem i czytałem wiadomości w necie drzwi się otworzyły i zobaczyłem znajome twarze młodego małżeństwa. Noż kurwa, ludzie, serio macie wyczucie i pecha. Sprawa ta sama, ja tak samo nic nie wiem, nic nie umiem. Czy trzeba złożyć jakieś podanie? Pewnie tak, po wszystko trzeba, ale jakie? Nie wiem, ja się tym nie zajmuję, ja od tego nie jestem, proszę przyjść później, poczekać, lub zadzwonić... Znów poszli. Cholera no, zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio, choć w teorii nie powinno- to nie mój zakres obowiązków, a ponieważ ja niemal ciągle jestem obecny to jeśli ktoś będzie miał coś do mnie, to z pewnością na mnie trafi i mu pomogę. No ale cholera...
Kilka dni później, jak pewnie już się domyśliliście gdy siedziałem sam w biurze otworzyły się drzwi i weszło młode małżeństwo. Gdy zobaczyło, że znów jestem tylko ja zrobili automatycznie w tył zwrot. Nawet się im nie dziwię, ale zawołałem żeby podeszli.
TAK! Tym razem byłem przygotowany- wiedziałem jaki wniosek mają złożyć, gdzie, jak go wypełnić, ile i gdzie zapłacić, a nawet miałem go pod ręką i od razu dałem im druczek. Ale jestem zajefajny. Szkoda tylko, że dopiero za 3 razem- no ale w końcu pracuję w urzędzie, no nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz