"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 24 lutego 2011

Dzień szósty- dręczyciel.

Dziś wesoły dzień, chciałbym krzyknąć ale nie do końca mogę. Zacznijmy jednak od początku, czyli od wczoraj...
Zostałem wezwany do informacji, więc kulturalnie, czym prędzej zwlekłem się ze swoich wyżyn kilka pięter w dół. Tam czekał już na mnie wianuszek dziewczyn, jak mój błyskotliwy umysł dobrze mi podpowiedział- nie były to kandydatki do obsadzenia moich filmów tylko towarzyszki przyszłej niedoli. Jak to bywa w pomieszczeniach, w których przebywa 15 niezbyt przepadających za sobą dziewczyn, panował wrzask i nie mogłem zrozumieć o co chodzi. Na szczęście stojąca obok mnie nadobna niewiasta o aparycji względem której mogłaby nie zostać dopuszczona do ogrodu botanicznego przyszła mi z pomocą.
-To kurwa jest chore kurwa, ich chyba pojebało, że ja co kurwa mam roznosić jakieś gówniane listy?
-Kurwa?- spytałem niepewnie.
-Tak kurwa, właśnie po to nas tu ściągnęli.
Chyba nie do końca zrozumiała ironię mojego pytania. Ale przynajmniej wiem już o co chodzi- dostaniemy listy, które mamy doręczyć do rąk własnych odbiorców. Ale ponieważ i tak nic nie jest jeszcze zorganizowane to poprosili tylko o wpisanie się na listę, łącznie z adresem zamieszkania, a oni postarają się dobrać listy dla nas tak, żebyśmy mieli blisko.
Ok, noc minęła, nadeszło dziś.
Punkt o 10.30 zadzwonił telefon. Myślałem, że kolejny klient, którego będę mógł spławić swoją litanią "nie wiem, nie umiem, nie znam się, to nie moje kompetencje, proszę zadzwonić za XXX minut". Okazało się, że nie, że nadszedł mój czas. Dostałem nowego questa, miałem wyruszyć w epicką przygodę, przejść przez lodową krainę doręczając niezwykle ważne przesyłki. A co lepsze- jak skończę je roznosić mogę iść do domu- hell yeah!
Zasada jest prosta- idę, dzwonię do drzwi, proszę o datę i autograf, odrywam karteczkę, a kopertę zostawiam. W przypadku gdy przyjdzie mi pocałować klamkę na karteczce zostawiam adnotacje o pozostawieniu awizo i w skrzynce samo awizo, po czym kopertę oddaję dnia następnego w urzędzie. W teorii wygląda to pięknie, nawet gdy zakłada ona, że muszę ileś razy wejść na czwarte piętro.
A niestety większość ludzi chyba mieszka właśnie na czwartym piętrze. Nie wiem jak to jest możliwe, ale 90% ludzi mieszka na najwyższym, a 9% na prawie najwyższym. Pozostały 1% prawdopodobnie chowa się przed kambodżańskimi łowcami małżowin usznych i umiejętność ukrycia swojego miejsca zamieszkania opanowała do perfekcji.
Gdy już byłem spocony jak świnia okazało się, że ktoś mnie wypatrzył i poinformował innych. Jeśli to czytasz, to wiedz, że znajdę Cię, urwę łeb przy samej dupie i nasram do szyi. Poinformowani o mojej obecności postanowili zrobić mi wyjątkowy kawał. Mieszkają oczywiście na czwartym piętrze, oczywiście domofonu nie ma lub nie działa. Więc wbiegam na samą górę, okazuje się że nikogo nie ma w domu, więc schodzę na dół wypisując po drodze awizo. Gdy już wsadzam je do skrzynki otwierają się drzwi i z piwnicy wychodzi uśmiany jegomość z pytaniem "pan do 101?". Tak, psia końcówo, ja do 101, wypisałem już awizo, a teraz palancie muszę poskreślać to co nabazgrałem i zastanowić się czy bardzo to spierdoliłem.
Na amen rozwaliła mnie jedna staruszka. Zadzwoniłem do jej drzwi, mieszkała na 1 piętrze, a to już wzbudziło moje podejrzenia. Właściwie nie otwierała tak długo, że niemal zacząłem wypisywać awizo.
-Dzień dobry. Ja z urzędu mam papierek dla pani...
-My już kartkę mamy.
I zamyka drzwi. Jak mam polemizować z takim argumentem? Przecież oni już kartkę mają. A to, że będą musieli naginać do urzędu, żeby ją teraz odebrać osobiście- ich zmartwienie.
Co więcej- karteczki do kopert są doklejane. Mylicie się, jeśli myślicie że są one logicznie zaprojektowaną karteczką z małym paskiem samoprzylepnym o delikatnym kleju który łatwo odchodzi. Nic z tych rzeczy- jest kartka, koperta i klej. Najlepiej w sztyfcie, bo najłatwiej się odrywa. Niestety w wydziałach, gdzie suma inteligencji jest niższa od mojej wypłaty (a to znaczy, że jest mikroskopijna) używają najmocniejszych dostępnym na rynku klejów. Dzięki temu mogę albo rozerwać kopertę, albo kartkę... Ciężki wybór.

Koniec końców- odwiedziłem 35 domostw, spośród których 8 nie odebrało, a 2 adresy były błędne (niech sobie nie myślą, że oszukają urząd i tak do nich trafiłem). To jacy ludzie otwierają, jak wyglądają, jak się zachowują, jak mieszkają, czy jak śmierdzą to materiał na osobną historię... A ja rozmasowując bolące łydki tak sobie myślę, że kończenie roboty o 13.30 niezwykle mi odpowiada i o ile tylko nie będę musiał łazić po blokach/kamienicach to chętnie jeszcze ponoszę sobie te listy.

2 komentarze:

  1. kurwa! XD XD XD (tzn., że się usmiałam)

    OdpowiedzUsuń
  2. heh a nie zapisałeś się przypadkiem na powszechny spis ludności, oj ale by było materiału na blog....

    OdpowiedzUsuń